Pamiętam momenty beztroskiego dzieciństwa, gdy przy skromnym stole kuchennym, takim z płyty pilśniowej, nakrytym ceratą, robiłam wiele fajnych rzeczy. Miał on szufladę, z aluminiowymi sztućcami i podziurkowaną metalową zaparzaczką do herbaty, która w moich zabawach stawała się smokiem o kłapiących szczękach. Przy nim rysowałam, lepiłam z plasteliny a dziadek świetnie nadawał się do jej rozmiękczania, bo miał duże, silne dłonie. Babcia czytała mi książki... Kubuś Puchatek słuchany przy ogniu świecy, gdy podczas burzy wyłączyli prąd. Był ten stół świadkiem, gdy grałam z rodzeństwem kartami w makao i wojnę, odrabiałam lekcje i marudziłam przy wspólnych posiłkach. Wpajano mi do niego szacunek, że nie wolno na nim kłaść grzebienia, by później nie znajdować włosów w jedzeniu a przede wszystkim, że nie wolno na nim siadać, bo jest miejscem gdzie kładzie się chleb. Grzechem jest, by chleb leżał tam, gdzie wcześniej była czyjaś pupa.
Tak było, a potem dorosłam, błąkałam się po nieswoich miastach za nauką i pracą. Żyłam po nieswoich kątach w wynajmowanych pokojach, więc nie przywiązywałam się do otaczających mnie przedmiotów. Wszystko się zmieniło odkąd kupiliśmy z Jackiem mieszkanie. Nie należymy do ludzi, dla których priorytetem zaraz po odbytej parapetówce, jest zaciągnięcie kredytu na remont i umeblowanie. W końcu musimy mieć za co jeździć do różnych miejsc, które Wam tu opisuję. Od czasu do czasu coś zrobimy, coś kupimy ale bez spinania się. Była tylko jedna rzecz, na której mi zależało i mówiłam Jackowi tak:
- Najważniejszy jest dla mnie stół, musi być solidny by pięknie się starzał towarzysząc nam do końca naszego życia. Porządnie wykonany, drewniany.
Mojej wizji nie spełnił żaden gotowy wyrób ze sklepu głównie dlatego, że obecnie nie ma mody na szuflady, a ona jako część wspomnienia stołu z dzieciństwa była koniecznością, bez niej marzenie się nie liczyło. Nie dając za wygraną, zgłosiliśmy się do Jacka kolegi - Berniego, który rzucił pracę w korporacji, wyjechał na wieś i został stolarzem. Widzieliśmy już efekty wyjątkowego wyczucia z jakim obchodzi się z drewnem, więc jego zgoda na rękodzieło dla nas, ogromnie nas ucieszyła.
W liście do Berniego opowiedziałam co nas cieszy, jak ważne jest dla nas wspólne celebrowanie posiłków, które poza najedzeniem się, daje nam wspaniałą okazję do bycia ze sobą, rozmów, chwytania chwil. Przy talerzach spędzamy całe godziny. Napisałam o szufladzie, grubym blacie i niezobowiązującej, szczerej prostocie, która nigdy się nie nudzi. Gdy nie poszło się do sklepu po rzecz zrobioną przez bezduszną maszynę, a zwróciło do człowieka-artysty, który by tworzyć potrzebuje się odpowiednio nastroić, to można sobie długo czekać. Oj... czekaliśmy i przyznaję, że w końcu poirytowana byłam, że musi to tyle trwać.
Wreszcie po kilku miesiącach otrzymaliśmy pewny termin i Jacek wybrał się w dwustu kilometrową podróż, z której nie wiedzieliśmy co przywiezie, bo nie otrzymaliśmy od Berniego żadnego rysunku, skrawka projektu, zdjęcia, nic. Czekałam z emocjami jakby miało się komuś urodzić dziecko. Gdy wreszcie stół został wniesiony do kuchni i złożony, prawie poryczałam się ze wzruszenia…
Okazał się wyjęty z moich marzeń. Był wszystkim czego od niego chciałam, nie miał żadnej skuchy. Nie mogłam się napatrzeć, co chwila wysuwałam szufladę, by posłuchać wydawanego przez nią głębokiego dźwięku. Naszły mnie wyrzuty sumienia, że przez brak cierpliwości złościłam się na Berniego, bo ostatecznie okazał się czarodziejem czytającym w myślach. Ten stół ma BARDZO POZYTYWNĄ ENERGIĘ zaczerpniętą z pracy rąk człowieka, który tworzył go specjalnie i z myślą o mnie i Jacku. Nieustannie "gada" do nas o szczęściu, siedząc przy nim zawsze czujemy się wyjątkowo dobrze. A wszystko dlatego, że był sobie kiedyś skromny stół pokryty ceratą, który miał szufladę.
Zdjęcia, zrobione przez Jacka w pracowni Berniego.
Gdy Jacek jechał ze stołem do domu, niebo uśmiechało się tęczą.
Komentarze
Prześlij komentarz