Dziś wieczorem poprosiłam panią Katję o historię Domu pod Sową. Gospodyni uraczyła mnie opowieścią, którą teraz podzielę się z Wami. A było to tak...
Pani Katja marzyła o małym białym domku na wsi. Mąż pani Katji, pan Kuba, po kilku tygodniach poszukiwawczych wycieczek, natknął się na stary budynek, który owszem był jasny, bo mury zbudowane miał z piaskowca, ale wielkością należał do sporszych. Dostępu do głównego wejścia bronił wyrosły przed nim dąb, zdewastowane wnętrza zdradzały ślady schadzek okolicznej żulerni, w środku znalazły się nawet pozostałości po rozpalonym ognisku. Nie było tablicy ogłaszającej chęć sprzedaży posiadłości ale pan Kuba widząc, że miejsce jest opuszczone, miał nadzieję, że komuś na nim nie zależy i chętnie się go pozbędzie. Wstąpił po informacje do sołtysa mieszkającego opodal i otrzymał kontakt do właścicieli zbudowania.
Kiedy pani Katja zobaczyła jaki dom upolował mąż, zdziwiła się jak bardzo odbiegał od jej oczekiwań, ale polubiła go więc zaczęły się negocjacje w sprawie jego kupna. Trwały aż rok, gdyż jego właściciele naprzemiennie decydowali się na sprzedaż to znów wycofywali z transakcji. Na domiar okazało się, że fragment budynku, w którym niegdyś mieściła się świetlica ludowa i sklep spożywczy, cały czas należał do gminy, więc ową część trzeba było odkupić i od niej. Urzędnik, który załatwiał sprawę był zaskoczony, że obiekt ten jeszcze istnieje.
W roku 2003 "Dom pod Sową" należał już tylko do państwa Katji, Jakuba i… Sowy, która miała swoje miejsce na strychu i nie opuszczała go przez kolejne trzy lata.
Tu mieszkała Sowa.
Początki lubią być trudne, nie inaczej było i tu. Pomieszczenia wymagały wkładu wielu wysiłków, by nadawały się do zamieszkania, a podczas prac remontowych natrafiano na zaskakujące znaleziska. Na strychu między warstwami stropu tkwiło zmumifikowane przez wysuszenie, kompletne ciało barana. Szpecące sufity styropianowe kasetony, po zerwaniu odsłaniały oryginalne, drewniane belki a w jednym z pokoi piękną, klasyczną mandalę. Niestety ze względu na zły stan podłoża, nie można jej było zachować. Inna z niespodzianek ukryta była nad drzwiami frontowymi. Po skuciu tynku wokół wejścia, ujawnił się kamienny portal, na którym wyryto napis: "CJH 1825".
Przez pewien incydent z włamaniem, nowi gospodarze zostali zmuszeni do przedwczesnego zamieszkania w budynku pozbawionym podstawowych wygód, takich jak prąd i woda. Ponieważ wnętrze nie było urządzone, złodzieje wzbogacili się jedynie o dwa worki węgla. Owszem mieli też chrapkę na przenośny piec kaflowy, ale musiało być ich mniej niż czterech chłopa potrzebnych do jego wyniesienia, bo zdołali go tylko lekko przesunąć.
O instalację elektryczną było łatwiej niż o wodę, na którą trzeba było czekać aż dziewięć miesięcy. Jakąż ulgę poczuli domownicy, gdy wreszcie mogli używać kranów, nie musieli biegać na zewnątrz za potrzebą i w pełni korzystali z łazienki. Łazienka to oczko w głowie pani Katji, wyremontowana jako pierwsza z pomieszczeń i tak duża, że to w niej odbyła się tradycyjna parapetówka.
Pewnego dnia, w ramach nienagannie prosperującego, ochotniczego monitoringu sąsiedzkiego, gospodyni "Domu pod Sową" odebrała telefon z informacją, że na jej posesji kręcą się podejrzane osoby. Uprzejmy donos okazał się uzasadniony a intruzami niemieccy obywatele przybyli wraz z kobietą mieszkającą tu jako dziecko. W sentymentalnej podróży postanowiła odwiedzić miejsce, z którego razem z bliskimi jako trzy letnia dziewczynka została wysiedlona po zakończeniu II wojny światowej. Goście zostali oprowadzeni po włościach, mogli zobaczyć jak miejsce na nowo odżywa a odwdzięczyli się zdjęciami z dawnej przeszłości budynku i opowieścią o tym jaki był kiedyś.
Wyryte nad drzwiami inicjały "CJH" należały do Carla Johanna Gottlieba Hoffmanna, pierwotnie funkcjonował tu zajazd - gospoda pasterska, gdzie hodowano owce. W osobnym budynku gospodarczym mieściła się ogromna wędzarnia, przed remontem pomieszczenia przeznaczonego na łazienkę, haki u sufitu i odpowiednio wyprofilowana do spływu podłoga, zdradzały istnienie rzeźni. Po przejęciu przez Polaków, posiadłość najpierw należała do jednego właściciela, potem została podzielona między cztery rodziny. Wśród mieszkanek, była trochę zwariowana staruszka, która żyła wspólnie ze stadkiem baranów. Jakimś cudem do lat 70 ubiegłego wieku, zachowało się pełne wyposażenie folwarku łącznie z powozami. Niestety w ostatecznym rozrachunku jego użytkowania do dziś, ocalało niewiele: terakotowa podłoga w holu, jedne drzwi, drewniane belki sufitowe i ścienne. Dach wprawdzie został wyremontowany przez byłych właścicieli, ale w sposób uproszczony, bez zachowania jego pierwotnych załamań i okien na kształt tak zwanych bawolich oczek. Pani Katja z panem Kubą, gdy tylko będą mogli, chcą przywrócić jego oryginalny wygląd. Na zagospodarowanie czeka jeszcze kilka pomieszczeń, do których przejście ukryte jest za starą szafą wypełnioną książkami.
Komentarze
Prześlij komentarz