Do szopek bożonarodzeniowych zawsze miałam słabość. Jako dziecko, kiedy w domu nie mieliśmy żłóbka, wpatrywałam się jak zaczarowana w te w kościelne. Potem sama lepiłam figurki z plasteliny, modeliny, wycinałam gotowe z papieru. Kiedy czasy się zmieniły na te, w których wszystko stało się bardziej dostępne, rodzice kupili malowane, gipsowe postaci a szopę z listewek i słomy zrobił Tata. Od tamtej pory bohaterowie stajenki wyciągani są co roku z pudła, coraz bardziej przybrudzeni i spoglądają na naszą rodzinę spod choinki. To widzą, że przybył ktoś nowo narodzony, to zauważają, że kogoś zabrakło na zawsze, ktoś z kimś się związał a inny z kimś rozstał. Rośniemy, mężniejemy, starzejemy się. Zawsze jesteśmy inni.
Kiedy zostało postanowione, że tym razem Wigilię będę spędzała poza Domem Rodzinnym, zaczęłam poszukiwania żłóbka, który zastąpiłby mi tamten rodowy. Szukałam i szukałam, byłam wybredna ale w końcu znalazłam. Kiedy kurier dostarczył szopkę do firmy, w której pracuję, kontrolnie rozpakowałam ją i ułożyłam scenkę betlejemską na swoim biurku. Szef rzucił okiem, uśmiechnął się (chyba z politowaniem) i zapytał:
- Po co ci to?
Ale ja, zupełnie nie rozumiem jak można obywać się BEZ tego :-)
PS
Namówiłam Jacka, by zamontował w szopie żaróweczki, dzięki temu może i Jezus w nędznej szopie urodzony ale ma wypasioną elektryczność i wszyscy mogą go dokładniej zobaczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz